Recenzja filmu

Stalingrad (2013)
Fedor Bondarchuk
Mariya Smolnikova
Yanina Studilina

Gruz u bram

W swoim operowym zadęciu i umiłowaniu do czarów z komputera, "Stalingrad" przypomina krzyżówkę socrealistycznego melodramatu i kiczowatego, superbohaterskiego komiksu. Żołdacy rozdają sobie
Bohaterstwo obrońców Stalingradu pokonuje w filmie Fendora Bondarczuka czas i przestrzeń. Z wypiekami na twarzy słuchają o nim nawet uwięzieni pod gruzami Takashimy niemieccy studenci. A jeśli film rozpoczyna się podobną sceną międzypokoleniowej wymiany doświadczeń, to już wiadomo, że spod gruzów banału wyjścia nie będzie. No i rzeczywiście – nie ma.



Parę minut później jesteśmy już nad Wołgą. Huragan ognia szaleje na horyzoncie, po rzece suną wyładowane żołnierzami Armii Czerwonej barki, po niebie krążą jak sępy niemieckie samoloty, zaś nabrzeże skąpane jest w artyleryjskim deszczu. Niemcy prują z cekaemów, Rosjanie wylewają się falą na wroga, nie przeszkadza im fakt, że stoją (a w zasadzie biegną) w płomieniach, w okopie oficer poucza szeregowca, żeby nie wyśmiewał opóźnionego w rozwoju kolegi z oddziału.  Przypominają się analogiczne sekwencje z gry "Call of Duty 2" oraz obrazu Jean-Jacques'a Annauda "Wróg u bram". W grze sami jednak wymierzaliśmy sprawiedliwość nazistowskim agresorom. W filmie Annauda egzekwujące dyrektywę "ani kroku w tył" NKWD strzelało do dezerterów. Ergo: albo czysta frajda, albo jakaś namiastka rzeczywistości – przefiltrowanej przez popkulturą wrażliwość, ale jednak rzeczywistości – historycznej. U Bondarczuka nie ma ani jednego, ani drugiego. W zamian dostajemy napisaną na kolanie historyjkę o oddziale dziarskich wojaków broniących oblężonego domostwa oraz jego lokatorki przed Wermachtem.

W swoim operowym zadęciu i umiłowaniu do czarów z komputera, "Stalingrad" przypomina krzyżówkę socrealistycznego melodramatu i kiczowatego, superbohaterskiego komiksu. Żołdacy rozdają sobie razy w zwolnionym tempie, kręcą piruety w powietrzu,  nie przejmują się za bardzo świszczącymi wokoło kulami i generalnie "nie patrzą na wybuchy". Dobrani według oczywistego klucza są nudni, jednowymiarowi i pozbawieni charyzmy. Wśród Niemców jest zresztą podobnie – prym w szeregach wroga wiedzie filozofujący Kahn, który najpierw bierze siłą piękną Rosjankę, a potem lamentuje nad upadkiem człowieczeństwa (co ciekawe, gra go Thomas Kretschmann ze świetnego "Stalingradu" Josefa Vilsmaiera). Na tej wojnie nie ma znoju, nie ma prostych gestów przyjaźni i solidarności, są tylko wielkie słowa i jeszcze większe akty poświęcenia, podniosłe przemowy i wyznania miłosne na tle komputerowo zabarwionego nieba. 



Oczywiście nie byłoby w tej konwencji nic złego, gdyby podać ją z jakimś wizualnym polotem, obronić całość formalnie. "Stalingrad" składa się jednak z wyblakłych klisz estetycznych i  prymitywnych rozwiązań inscenizacyjnych, a całość – podobnie jak poprzednie filmy Bondarczuka – ugina się od nachalnej symboliki i absurdalnych metafor. Umiejscowione w centrum fabuły wątki miłosne nawiązują wprawdzie do wielkiej wojenno-melodramatycznej tradycji kina radzieckiego, ale i tak zostają położone przez nadekspresyjnych, zbliżających się do granicy karykatury aktorów. Gdzie Rzym, a gdzie Krym.   
1 10
Moja ocena:
3
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Niewątpliwie Fedor Bondarchuk chciał ukazać bitwę o Stalingrad w blockbusterowym wydaniu. Oglądając... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones